Polscy rolnicy kontynuują zapowiadany wcześniej protest na granicy polsko-litewskiej. Mówią prawie jednym głosem, że jest to akt desperacji. – Mam czwórkę dzieci, chcę je wykształcić, dać im mieszkania i jakiś sens życia. Jak mam to zrobić, jak u mnie leży zboże bez kupca? – ubolewa jeden z protestujących.
Na przejściu granicznym Kalwaria-Budzisko wbrew obawom władz Litwy i Polski jest spokojnie. Mimo niepokoju, że dojdzie do dużych kolejek na drodze, samochody swobodnie wjeżdżają do Polski i z powrotem. Dzień wcześniej doszło do porozumienia, że w przypadku powstania kolejek pojazdy będą kierowane na przejście Łoździeje-Ogrodniki.
Oddzielne ciężarówki są kierowane na specjalny parking, gdzie jest sprawdzana zawartość bagażnika. Darek, jeden z kierowców, którego pojazd był poddany kontroli twierdzi, że to szybki proces. Nie ukrywa jednak, że prowadzone protesty przeszkadzają w wykonywaniu pracy.
– To nie nasza wina, że doszło do takiej sytuacji. Rolnicy blokują wiele dróg w podobnych akcjach i trwa to około tygodnia. Protesty powinni byli zorganizować inaczej – uważa.
– Jestem kierowcą na swojej działalności i też mam ciężko. Popieram jednak protesty w związku z tym, że rozumiem ten problem. Sprzeciwiam się jednak blokadzie dróg. Dlaczego mam być winien temu, że po prostu jadę? To jest moja praca – ubolewa Darek.
Nie wszyscy rolnicy chcą rozmawiać z dziennikarzami. Boją się, że ich wypowiedzi zostaną ocenzurowane. Twierdzą, że dochodziło wcześniej do takich przypadków. W odpowiedzi zadają pytanie, dlaczego do protestu nie dołączyli litewscy rolnicy? Wcześniej organizacje jednoczące hodowców zboża na Litwie ogłosiły, że nie wezmą udziału w blokadzie ukraińskiego produktu.
Polscy rolnicy nie kryją rozczarowania. Spodziewali się przynajmniej niewielkiej grupy kolegów z sąsiedniego kraju. – Czyżby cała sytuacja im odpowiada? – dziwią się. Przypominam im o proteście, który się odbył miesiąc temu, gdy rolnicy z całej Litwy wjechali ciągnikami do centrum Wilna. – Pewnie też musieliśmy w taki sposób przybyć do Budziska – śmieją się.
Rolnicy w większości wymieniają dwa postulaty – chcą zatrzymać napływ zboża z Ukrainy i są przeciwko unijnej polityce Zielonego Ładu. – Nie potrzebujemy niczyjej jałmużny – chcemy tylko godnie żyć. Jesteśmy samowystarczalni – mówią jednym głosem.
Najwięcej protestujących pochodzi z Podlasia i gminy Ełk. Gospodarstwo podlaskiego rolnika Roberta Zyskowskiego to około 150 hektarów. Rozmówca wyznaje, że protestuje już od dwóch lat. – Wynajmowałem pięć osób do własnych ciągników, płaciłem im, aby jechali na protesty – mówi.
Jako jedną z przyczyn, dlaczego nie dochodzi do porozumienia między władzami a rolnikami, wymienia brak jedności wśród rolników. – Nie ma solidarności. Brakuje nam wsparcia z miast. Ja odbieram to jako robienie przykrości. Pewnie część z nich po prostu chce siedzieć w domach, aby było dobrze i wygodnie. Niestety, ale tak się nie da. Musimy pracować, by utrzymać rodzinę. Mam czwórkę dzieci, chcę je wykształcić, dać im mieszkanie i jakiś sens życia. Jak mam to zrobić, jak u mnie leży zboże bez kupca? – ubolewa Robert.
Rolnik podkreśla, że ma ogromne trudności ze zbyciem zboża z magazynów. – W tym samym czasie urzędnicy dyktują nam, co mamy robić na własnych polach. Nie potrzebujemy wskazówek – wiemy, jak mamy pracować. Teraz mamy w przechowalniach około 22 mln ton zboża. Drugie tyle jest ściągniętych z Ukrainy, a może nawet trzy razy więcej – tego jeszcze dokładnie nie wiemy. Co mamy zrobić z naszym własnym zbożem? – pyta retorycznie rozmówca.
– Jako rolnicy teraz mamy wychodzić w pole. Jednak dzisiaj nie wiemy, czy to ma sens, skoro nasze zboże i tak leży w magazynach – dodaje.
Rolnik z Podlasia zapewnia, że chce wyłącznie stabilizacji. – Jesteśmy w desperacji, bo po prostu nie wiemy, co robić. Chyba, że znajdziemy jakiegoś kupca w Azji czy Afryce, który zapłaci nam normalną cenę. Już nawet nie mówimy o zyskach, chcemy tylko zwrotu kosztów produkcji. W tym roku nawozy kosztowały około 5-6 tys. zł, a zboże sprzedajemy po 500 zł. Jak możemy pobierać z tego jakieś zyski? – tłumaczy.
Piotr Baliński z gminy Ełk, województwa warmińsko-mazurskiego zajmuje się hodowlą i produkcją bydła mięsnego oraz produkcją zbóż. Uważa, że dzisiaj jest to zajęcie nieopłacalne, bo ceny nawozów i innych podobnych środków stały się wysokie. W górę poszły też ceny detali do sprzętu. – Koszty zboża zostały po prostu obniżone i przez cały czas spadają. Większość rolników szuka szczęścia w innych krajach, bo mają pełne spichlerze niesprzedanego ziarna. Nie opłacało się im handlować własnym towarem, bo nic by nie zarobili. Teraz są w takim krytycznym stanie, że im się nie zamortyzują koszty – ubolewa.
Rozmówca podkreśla, że rolnicy walczą przede wszystkim o prawo do godnego życia i pracy. – To, co się teraz dzieje, nie pozwala nam godnie żyć, pracować i czerpać z tego dochody. Lubimy gospodarzyć, produkujemy zdrową żywność, od kilku lat chcemy dalej to robić. Jednak nagle się okazuje, że w krajach ościennych, gdzie nie ma żadnych norm, można masowo produkować żywność i wprowadzać na zachodni rynek. W taki sposób trują nie tylko nas, ale i całe społeczeństwo unijne – twierdzi.
– Unijne założenie ma być takie, że konkurencja ma być równa, ale jej teraz nie ma. Musimy sprostać wymaganiom dotyczącym ochrony środowiska, wprowadzają nam Zielony Ład, a w takich krajach, jak Ukraina, te zasady po prostu nie obowiązują. Mówiąc kolokwialnie, jest tam wolna amerykanka. Nie jesteśmy w stanie z nimi konkurować. Skoro tak ma być, to prosimy o to, by zostały nam udostępnione takie same warunki: stosowanie nawozów i oprysków bez ograniczeń i na innych okolicznościach finansowych – wyjaśnia Piotr.
Hodowca uważa, że aby lepiej wytłumaczyć różnicę cen, należałoby policzyć koszty produkcji żywności w Polsce i w Ukrainie. – Ważne są warunki środowiskowe i klimatyczne, zasobność ziemi. Wszyscy chcemy się utrzymać i rozwijać. Spodziewamy się błyskawicznej reakcji władz. Mówiąc o imporcie zbóż z Ukrainy, ma to być bardziej wnikliwie kontrolowane – zaznacza.
Paweł Iwaszko z Ełku prowadzi gospodarstwo o wielkości 200 hektarów. – Trzymam pszenicę w przechowalni już drugi rok. Nie wiem, co z nią robić. Dzisiaj ponoszę straty na sumę około 200 tys. zł. Straciłem około 1000 zł na tonę. Nie mam pojęcia, co będzie dalej. Ciężko jest znaleźć kupców. Ukraińskie zboże kosztuje około 600 zł, a kto chciałby kupić pszenicę za 1000 zł? Powiem szczerze – cena leci na łeb i na szyję. Dzisiaj uprawa pszenicy nie jest po prostu opłacalna. Cena kształtuje się na poziomie około 600 zł – mówi rolnik.
Paweł wyjaśnia, że protest ma charakter konkretyzujący. – Już wcześniej media opisywały, jak działa karuzela zbożowa. Chcemy zweryfikować te informacje. Czytamy o tym, że ukraińska pszenica wjeżdża na teren Litwy, gdzie są zmieniane dokumenty. Stamtąd wraca do Polski jako litewski, czyli unijny towar – tłumaczy.
– Protestujemy już od dwóch tygodni. Władze narzucają nam wyłączenie części produkcji i ograniczają naszą produktywność. Reagują jednak na nasz protest. Tusk spotkał się z przedstawicielami rolników, rozmawiał z nimi, ale konkretne decyzje wciąż nie padają. Nie odwołujemy zatem strajku i stoimy tutaj. Pokazujemy, że nie ustąpimy i czekamy na konkrety – zapewnia Paweł.
Konkretami nazywa on zamknięcie granicy z Ukrainą na import artykułów spożywczo-rolnych oraz dopłaty do produkcji rolnych. – Utraciliśmy znaczną część dochodu w wyniku wcześniejszego napływu pszenicy z tego kraju – ubolewa.
Po południu na spotkanie z protestującymi rolnikami przybywa Ewa Kulikowska, wicewojewoda podlaska. – Państwo litewskie zablokowało kolejne dwa przejścia graniczne z Białorusią. Bardzo chcę podziękować za ten ruch. To bardzo potrzebne działanie, by mieć sytuację pod nadzorem – mówi.
Wicewojewoda ubolewa, z tego powodu, że oba kraje teraz łączą problemy. – Wolałabym, aby nas łączyło coś innego. Problemy nie dotykają wyłącznie rolników litewskich, polskich czy podlaskich, ale również europejskich. Myślę, że jest to nasza siła, by wspólnie wziąć pod uwagę pewne aspekty, pochylić się nad nimi i je zmienić. Jeszcze mamy na to czas. Nie chodzi tu o gaszenie pożarów, ale stworzenie strategii, aby rolnik mógł sam podejmować decyzje. Gospodarstwa aktywnie działają, co oznacza, że rolnicy samodzielnie biorą na siebie odpowiedzialność. Mają sami zdecydować, co chcą robić we własnym gospodarstwie. Samodzielność rolnika jest na wysokim poziomie, trzeba tylko mu zaufać – uważa.
Kulikowska zaznacza, że sama jest rolnikiem, więc jest jej łatwiej mówić o problemach. – Sytuacja bezpośrednio dotyczy również mnie. Spotykamy się zatem ze wszystkimi protestującymi, którzy chcą przyjechać i przedstawić swoje postulaty, opowiedzieć o tym, czego oczekują. Dyskutujemy z nimi bezpośrednio w urzędzie. Tym razem jestem na wyjeździe, bo sytuacja w tym momencie dla mnie jest priorytetowa – przyznaje.
Postulaty są omawiane w gronie rządowym i przesyłane bezpośrednio do Ministerstwa Rolnictwa. – Jestem w stałym kontakcie z wiceministrem rolnictwa, który również pochodzi z Podlasia i bardzo dobrze zna problem rolników. Służymy też spostrzeżeniami, konsultacjami dla rządu. Chcemy przygotować wspólną strategię dla Komisji Europejskiej – tłumaczy wicewojewoda.