Gnijące kamizelki kuloodporne w Kijowie, jogurty z logo organizacji pomocowych na targach we Lwowie, zaginione ponad 200 samochodów dla armii w Zaporożu, miliony dolarów łapówek, znikające tysiące apteczek wojskowych. To ciemna strona wojny w Ukrainie, czyli handel pomocą humanitarną i korupcja, która doprowadziła do otwartej niechęci w udzielaniu wsparcia Ukrainie m.in. przez Republikanów w USA. Jak głęboko jest ona zakorzeniona w umysłach Ukraińców? Jak trudno będzie z nią walczyć, podczas gdy dotyka ona najwyższych szczytów władzy w kraju? Czy zmiany w prawie, jakie Ukraina wprowadza od grudnia, całkowicie zatrzymają pracę wolontariuszy, a dadzą przywileje tylko kilku dużym organizacjom związanym z rządem? Zdania są mocno podzielone.
O godz. 14 dostaję telefon, że w Dnipro czeka na mnie dwadzieścia ton jedzenia od jednej z międzynarodowych fundacji. Warunek jest taki, że mam je dostarczyć do cywili na froncie. Na przykład do Orichowa, Hulajpola, Steponogirska czy innych miejscowości pod Zaporożem. Problem w tym, że jestem w Kijowie i do Dnipra mam siedem godzin drogi. Magazyny są czynne tylko do godz. 16. Dzwonię więc do Witalija, znajomego wolontariusza z Dnipro. Kiedyś mu pomogłem, więc teraz ja liczę na przyjacielską dłoń. Wiem, że organizacja, dla jakiej pracuje, ma do dyspozycji biura, magazyny, wolontariuszy i samochody. – Jak nie zdążę dojechać, to jedzenie przepadnie – tłumaczę przez telefon poleconej przez Witalija kobiecie, jednej z szefowych tego centrum.
– Nie ma sprawy. Odbierzemy. Ale dziesięć ton zostaje dla nas – słyszę w odpowiedzi. Zatkało mnie. Zdziwiony tłumaczę, że jedzenie ma trafić na front, a nie zostać w Dnipro. Jest warte ponad milion hrywien. Nie mogę oddać tak po prostu pół miliona. – W takim razie nie możemy pomóc – słyszę w odpowiedzi. Pracujący ze mną wolontariusze z Source of Unity z Zaporoża stają na głowie, żeby w półtorej godziny znaleźć ciężarówkę, dojechać do Dnipra i zabrać ładunek, ale się udaje.
Innym razem jadę do Winnicy w centralnej Ukrainie. Razem z polską Fundacją Przyszłość dla Ukrainy UA Future chcemy stworzyć tam magazyn, bo to dobre logistycznie miejsce i względnie bezpieczne, również w razie nagłej ewakuacji z kraju. Jednego z tutejszych wolontariuszy, Saszę, poznaję przez polskich znajomych. Zaprasza nas do domu, pozwala przenocować, a nawet gości na własnym weselu. Bez większych obaw zostawiamy u niego trochę pomocy dla wojskowych: jedzenie, umundurowanie, rękawiczki, buty, generator i kilka komputerów dla dzieci. Wszystko do przechowania. Notebooki mają posłużyć do nauki online.
Pakujemy samochody, by wyruszyć na wschód. Od okolicznych rolników dostajemy bezpłatnie sporo kiszonek, a także suszone warzywa, z których można szybko ugotować ukraiński barszcz. – Niech grzeje naszych chłopców w okopach – mówią ludzie, chętnie wspomagający armię. W końcu służą w niej ich synowie, bracia czy ojcowie. Kiedy dojeżdżamy do Donbasu, Sasza próbuje sprzedawać to jedzenie żołnierzom. – To atrakcyjna cena. Mogę mieć to i suszone owoce po 15-20 hrywien za paczkę. Musi mi się jakoś zwrócić chociaż za benzynę – tłumaczy, choć przecież za paliwo płacę ja.
Sytuacja mocno zniechęca mnie do Saszy. Tym bardziej że obiecał naprawić nasze auta, wziął za to pieniądze, a samochody rozkraczyły się przed samym wjazdem na linię frontu. Dzięki Bogu, że nie w Bachmucie. Sasza wyraźnie odczuwa mój brak zaangażowania i jednym z moich aut odjeżdża do domu, zostawiając mnie samego w Donbasie. Proszę znajomych wolontariuszy z Polski, żeby czym prędzej pojechali i odebrali moje rzeczy z magazynu w Winnicy. Szybko okazuje się jednak, że większość już zniknęła. Podobno Sasza oddał to żołnierzom.
Kilka tygodni później, wracając przez Winnicę, proszę go, żeby zwrócił mi komputery dla dzieci. – Tu był tylko jeden komputer. Taki czarny – odpowiada przez telefon. Nigdy nie pisze, zawsze dzwoni. Pewnie chodzi o to, żeby nie zostawiać śladów konwersacji. Dopytuję, gdzie jest Macbook. – Dałem żonie. Potrzebny był jej do pracy. Nie będziemy się chyba kłócić o 400 euro – mówi Sasza. Żądam jednak, żeby zabrał komputer żonie i mi go zwrócił. – To komputer dla dzieci. Twoja żona pracuje i dobrze zarabia. W Winnicy na razie nie ma wojny. Możesz iść do sklepu i jej kupić laptopa. Nie obchodzi mnie, że zrobiłeś jej prezent. To nie było dla ciebie ani dla niej – staram się pokojowo rozwiązać sytuację. – Nocowałeś w moim domu, byłeś u mnie na weselu, a teraz mnie oskarżasz o kradzież? Jak ty sobie to wyobrażasz? Mam zabrać żonie komputer? Zapomnij – kwituje Sasza i rozłącza się.
Trzy miesiące później odzywa się ponownie. Tym razem pisze w sprawie pomocy dla brata. Rzekomo jest on jedynym medykiem w jednostce. Dlatego przesunęli go do Pokrowska. Nie ma samochodu, żeby wywozić rannych z pola walki. Wydaje mi się to dziwne, bo wiem, że jeden medyk nie wystarczy, by kogoś uratować. To po pierwsze. Po drugie, dlaczego jedynego medyka wojennego przesunęli z frontu do miasta odległego od walk o kilkadziesiąt kilometrów? Proszę, żeby dostarczył mi oficjalne pismo od dowódcy jednostki, że auto jest im potrzebne. Po tej prośbie kontakt się urywa. Podobnych historii słyszę wiele od wolontariuszy z całego świata. Żołnierze tłumaczą to różnie.
– Jeśli przekażecie auto albo drona na jednostkę, to dowódca będzie decydował, gdzie to trafi. Więcej niż pewne, że ja go nie dostanę. Wybierają najlepsze samochody dla siebie, a nam dają szrot. Czasem go w ogóle nie wciągają na ewidencję wojskową i wystawiają na portalach internetowych na sprzedaż – słyszę od żołnierzy z pierwszej linii. Rzeczywiście ukraiński OLX aż roi się od busów lub aut terenowych na polskich, niemieckich czy brytyjskich tablicach. Wiele z nich jest przemalowanych w wojskowe barwy, czasem nawet są już w kamuflażu, bo np. zagraniczni wolontariusze przygotowali taki samochód specjalnie pod potrzeby armii i oddali go za darmo. Zamiast na front, czasem trafiają one jednak na aukcje, często po mocno zawyżonych cenach.
Sprawa wygląda jednak inaczej w oczach niektórych dowódców. Mój znajomy spod Awdijiwki, który walczy od 2014 r., denerwuje się na przykład, że wielu żołnierzy na wolontariuszach chce się dorobić na tzw. po wojnie. Proszą więc o bardzo różne rzeczy, niby to na prywatny użytek na froncie, a faktycznie zostawiają sobie m.in. auta, profesjonalny i drogi sprzęt, aby kiedyś go sprzedać, gdy wrócą już z okopów, by w ten sposób zacząć nowe, lepsze życie.
W październiku tego roku w lokalnych gazetach z Połtawy pisano o zatrzymaniu skorumpowanego zastępcy Wojskowej Komendy Uzupełnień. Żołnierz w trakcie wojny kupił nowy samochód i mieszkanie o wartości prawie 2 mln hrywien, podczas gdy jego zarobki w tym czasie wynosiły niespełna 200 tys. rocznie.
Inny szef komendy uzupełnień w Odessie kupił z kolei dla swojej emerytowanej matki luksusową willę w hiszpańskiej Marbelii za około cztery mln euro. Dla żony sprowadził do Ukrainy jako pomoc humanitarną Mercedesa Benz G63 AMG z 2022 r., o wartości około 250 tys. euro. Pieniądze miały pochodzić z łapówek, jakie brał komendant za to, że nie wysłał kogoś na front. Podobna historia wydarzyła się w Umaniu. Tam szef tzw. wojenkomatu miał żądać od okolicznych rolników przepisania własności ziemi lub pieniędzy w zamian za zwolnienie od obowiązku służby wojskowej.
Te i wiele innych przypadków sprawiły, że w połowie roku, rząd ukraiński podjął decyzję o odwołaniu ze stanowisk wszystkich komendantów komend uzupełnień. – Problem polega na tym, że oni nie zostali ani zdegradowani, ani całkowicie zwolnieni, tylko przeniesieni ze swoimi stopniami w inne miejsca, do innych jednostek i teraz dowodzą – tłumaczą z oburzeniem żołnierze walczący na froncie. Ich zdaniem zbiorowa odpowiedzialność, a nie faktyczne wyciągnięcie konsekwencji było jedynie zagrywką medialną, bo skandali po prostu było zbyt dużo, a korupcja powszechna.
Kilka dni temu ukraińskie służby graniczne opublikowały raport, z którego wynika, że nawet 30 proc. pomocy humanitarnej znika tuż za granicą Ukrainy i nie trafia ani do wojska, ani do potrzebujących, a zwyczajnie na handel. Widać to na granicy gołym okiem. Kilometrowe kolejki z lawetami ciągnącymi rozbite w USA tesle, bmw, audi czy mercedesy. W bagażniku np. dwa pudełka wypełnione mokrymi chusteczkami lub pampersami i już transport kwalifikuje się jako pomoc humanitarna. Nikt nie sprawdza, gdzie dokładnie jedzie dany „wolontariusz” i dlaczego wypełnia deklarację, jaka przysługiwać ma jedynie wsparciu walczącej Ukrainy. Proceder trwa od wielu miesięcy i bardzo utrudnia dostarczanie realnej pomocy, bo wielokrotnie prawdziwi wolontariusze muszą stać wiele godzin w kolejkach za nieuczciwymi handlarzami.
Zauważa to między innymi dziennikarka i wolontariuszka Karolina Baca-Pogorzelska. – Niestety nierzadko to tak wygląda, że stoimy godzinami na polsko-ukraińskim pograniczu. Najczęściej, kiedy już wracamy do Polski z Ukrainy. Nie ma żadnej taryfy ulgowej dla wolontariuszy. Nawet dla tych, którzy wracają z Donbasu czy z innych niebezpiecznych miejsc. Dlatego zawsze już na samą myśl o przekraczaniu granicy robi mi się niedobrze. Ostatnio wykłóciłam się o szybką ścieżkę tylko ze względu na order, jaki dostałam za wsparcie Ukrainy – mówi Baca-Pogorzelska.
Życie wolontariuszy w Ukrainie od jakiegoś czasu jest trudniejsze. W dużej mierze dlatego, że zmieniło się ich postrzeganie wśród samych Ukraińców. – Ja nawet przestałam komukolwiek mówić, że jestem wolontariuszką, bo mi wstyd. Większość ludzi, kiedy słyszy, że przerzucam samochody dla wojska, to od razu pyta, ile na tym zarabiam. Nikt nie chce wierzyć, że robię to całkowicie za darmo. Wolontariusz to teraz ktoś, kto dorabia się na wojnie, kto chachmęci, kradnie lub unika w ten sposób wojska – opowiada Irena, jedna z ukraińskich wolontariuszek współpracujących m.in. z polską fundacją UA Future.
Wtóruje jej Rafał Roszkiewicz z innej organizacji Pogoń Ruska. – Z rozmów z niektórymi Ukraińcami odnoszę wrażenie, że dla nich słowo „wolonter” to po prostu płatny pracownik, który wozi pomoc z zagranicy i dzięki temu ma zwolnienie ze służby wojskowej. Nie wiem, co to ma wspólnego z wolontariatem. Zastanawiacie się, jak to możliwe, że w trakcie wojny niektórzy sprytni chcą się dorobić na humanitarce? Uważacie to za naganne i skandaliczne. Słusznie zresztą. Wyjaśnię jednak, dlaczego tak się dzieje. Przykład idzie z góry. Po co się starać za darmo, jak władze na każdym kroku pokazują, że tę pomoc można bezczelnie rozkradać? Że można dać letnie mundury i przefakturować jako zimowe i zapłacić trzy razy tyle. Że można przyjąć od syna Warrena Buffeta, Howarda dwa miliony 700 tys. dol. na cywili w Awdijiwce i to rozkraść. A jak władza może, to każdy może – konkluduje wolontariusz.
W tym roku media obiegła informacja, że w ukraińskim ministerstwie obrony narodowej „doszło do nieprawidłowości” w przetargach m.in. na zakup umundurowania dla ukraińskich żołnierzy czy jedzenia na wyposażenie armii. W sumie na około 100 mln dol. Politycznie odpowiedzialny za ten „wypadek” minister obrony Ukrainy Ołeksij Reznikow jeszcze przez wiele miesięcy — ku zadziwieniu opinii publicznej — piastował najwyższe stanowisko w MON. Został odwołany dopiero we wrześniu 2023 r. i od razu pojawiły się spekulacje, że może zostać ambasadorem Ukrainy w Wielkiej Brytanii. Gazeta „Ukraińska Prawda” pisała jednak niedawno, że „choć dowodów na korupcję Reznikowa nie ma, to sytuacja polityczna w Wielkiej Brytanii nie sprzyja na razie tej nominacji”.
Głośna była też sprawa Wsiewoloda Kniaziewa, byłego przewodniczącego Sądu Najwyższego Ukrainy. Służby antykorupcyjne zatrzymały go podobno na gorącym uczynku, kiedy przyjmował prawie pół miliona dolarów łapówki od jednego z biznesmenów, którego nazwiska nie ujawniono. Sędziego podejrzewa się o działania korupcyjne opiewające na łącznie prawie 3 mln dol. W sumie zatrzymano dwóch sędziów, a przeszukano domy aż 18. Sprawa jest w toku, ale od maja niewiele się o niej mówi.
Jeden z największych myślicieli starożytnego Dalekiego Wschodu, chiński generał Sun Zi, pisał już 500 lat p.n.e. w swoim dziele pt. „Sztuka wojenna”, że „tam, gdzie toczy się wojna, rosną ceny”. Tak było w czasie II wojny światowej, tak jest i teraz w Ukrainie, m.in. w Kupiańsku na Charkowszczyźnie. Miasto było okupowane przez blisko pół roku. Rosjanie dotarli tam w kilka godzin, bo graniczy ono niemal z państwem Putina. Kiedy Kupiańsk udało się oswobodzić jesienią 2022 r., zniszczenia w mieście były ogromne. Wielu budynków nigdy nie uda się odtworzyć. Wśród tych, które ucierpiały, był m.in. lokalny szpital. Legenda głosi, że tuż po wyzwoleniu do Kupiańska przyjechali Amerykanie, którzy zaproponowali, że placówkę odbudują bezpłatnie, w ramach pomocy humanitarnej. Kilka osób mówiło mi, że na propozycję nie zgodził się deputowany prezydenckiej partii Sługa Narodu Dmytro Liubota. Dlaczego? – Razem ze swoim ojcem, który zresztą zdawał miasto „raszystom” jako szef powiatowej administracji i z nimi współpracował, prowadzili przed wojną rodzinny biznes. Sprzedawali materiały budowlane, mieli ogromne składy. Teraz kiedy ludzie chcą choć trochę załatać domy, sprzedają wszystko po znacznie zawyżonych cenach, czasem trzy, cztery razy drożej niż przed wojną. Do tego to właśnie ta firma ma podobno odbudowywać szpital – opowiada Olena, jedna z mieszkanek Kupiańska i lokalna wolontariuszka. Tę samą historię słyszę jeszcze od kilku osób.
To nie jedyny polityk z partii prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, o którym mówi się nie najlepiej. Anatoli Hunko został przyłapany na przyjmowaniu łapówki w wysokości 85 tys. dol. Interesujące w tej sprawie jest to, że właśnie deputowany Hunko kierował komisją Rady Najwyższej Ukrainy do badania korupcji w przedsiębiorstwach państwowych, instytucjach i organizacjach Narodowej Akademii Nauk Rolniczych. Według śledczych to właśnie za pomoc w wydzierżawieniu ziemi Akademii Hunko miał dostać łapówkę.
Korupcja nie omija w Ukrainie niemalże nikogo. Oczywiste były chachmęty byłego prezydenta Wiktora Janukowycza i jego prorosyjskiej Partii Regionów. Każdy w obwodzie donieckim pamięta dziką prywatyzację lat 90. Wyprzedawanie majątków fabryk, kopalń i wielu przedsiębiorstw w Donbasie i doprowadzanie ich do upadku, tak jak np. stało się w Konstantynówce. Wiele osób opowiada o osobistym zaangażowaniu w te historie obecnego ukraińskiego filantropa i miliardera Rinata Achmietowa. Dziś prowadzi on jedną z największych fundacji, jakie pomagają Ukrainie w wojnie z Rosją, choć przez lata wspierał gospodarkę w okupowanym Doniecku, a tym samym w separatystycznej i prorosyjskiej tzw. Donieckiej Republice Ludowej. Miał zmienić podejście po zajęciu przez Rosjan Mariupola oraz zniszczeniu należących do niego zakładów Azowstal.
Z oligarchami w Ukrainie jeszcze przyjdzie żyć niejeden rok. Na razie tylko — być może najbardziej znany z nich — Ihor Kołomojski trafił za kraty. Został aresztowany we wrześniu 2023 r. na dwa miesiące, a prokuratura zarzuca mu, że w latach 2013-2020 miał wyprowadzić z Ukrainy około 14 mln dol. Aby wyjść z aresztu, oligarcha musiałby zapłacić kaucję w wysokości niemal równowartości tej sumy. Kołomojskiego uważa się za politycznego ojca Wołodymyra Zełenskiego, bo to on był właścicielem telewizji, która emitowała kabaretowy program obecnego prezydenta Ukrainy i mocno wspierał jego kampanię jako zagorzały przeciwnik i rywal Petra Poroszenki.
Jak by tego wszystkiego było mało, to czarne chmury zbierają się nad samym prezydentem Zełenskim. Kilka tygodni temu, niemal bezgłośnie, dziennikarze ukraińscy opisali proceder dorabiania się na wojnie bardzo bliskich współpracowników legendy Ukrainy. Sprawa zyskała rozgłos dzięki mediom, jakie są w rękach Poroszenki. Wśród dobrze opłacanych ludzi prezydenta wymienia się m.in. Aleksieja Kiriuszczenko, reżysera kabaretowego programu „Sługa Narodu”, który otrzymał intratne zamówienia na dostarczanie prądu do Kijowa, a także posiada udziały w firmach produkujących drony dla armii. Producent filmowy Artem Kuliubajew także poszedł w biznes dronowy, ale oprócz tego zajmuje się tworzeniem patriotyczno-propagandowych filmów. Za trzy tego typu produkcje otrzymał w sumie wynagrodzenie wysokości około pół miliona euro. Sprawę opisywaliśmy w Onecie kilka dni temu.
Te przypadki, a także owiane tajemnicą zaginione w Zaporożu ponad 260 samochodów dla armii, opowieści o znikających karabinach od polskiego MON dla ukraińskiego resortu, które ponoć odnaleziono później z powrotem na czarnym rynku w Polsce, nieoficjalne informacje o okradzionych magazynach celnych po polskiej stronie, z których zniknąć miało w jedną noc prawie pół tysiąca dronów, to opowieści, które budzą ogromny niepokój za oceanem. USA w połowie tego roku zażądały od ukraińskiej władzy, aby w końcu uporała się z korupcją i m.in. od tych reform uzależniły dalszą pomoc dla Ukrainy. – Pewnie będzie właśnie tak, że najpierw Ukraina będzie musiała poradzić sobie w tej materii, a dopiero później kran z pieniędzmi zostanie na powrót odkręcony. Bardzo wielu Amerykanów, w tym ja, jest zaniepokojonych, co dzieje się z pieniędzmi naszych podatników. Tę kwestię podnoszą szczególnie Republikanie, ale myślę, że poważnie zastanawia się nad tym każdy z nas – mówi mi amerykański prawnik związany z Białym Domem.
Te przypadki, a także owiane tajemnicą zaginione w Zaporożu ponad 260 samochodów dla armii, opowieści o znikających karabinach od polskiego MON dla ukraińskiego resortu, które ponoć odnaleziono później z powrotem na czarnym rynku w Polsce, nieoficjalne informacje o okradzionych magazynach celnych po polskiej stronie, z których zniknąć miało w jedną noc prawie pół tysiąca dronów, to opowieści, które budzą ogromny niepokój za oceanem. USA w połowie tego roku zażądały od ukraińskiej władzy, aby w końcu uporała się z korupcją i m.in. od tych reform uzależniły dalszą pomoc dla Ukrainy. – Pewnie będzie właśnie tak, że najpierw Ukraina będzie musiała poradzić sobie w tej materii, a dopiero później kran z pieniędzmi zostanie na powrót odkręcony. Bardzo wielu Amerykanów, w tym ja, jest zaniepokojonych, co dzieje się z pieniędzmi naszych podatników. Tę kwestię podnoszą szczególnie Republikanie, ale myślę, że poważnie zastanawia się nad tym każdy z nas – mówi mi amerykański prawnik związany z Białym Domem.
– To, co chcą wprowadzić od grudnia, sprawi, że nie będziemy mieć niczego. Cały nasz szpital, apteka, nasze ubrania, leki, bandaże i wiele innych rzeczy mamy od wolontariuszy z całego świata. Jeśli oni przestaną przyjeżdżać, to nie wiem, jak sobie poradzimy. Nie wiem, czy oni całkowicie oszaleli? Najpierw uporamy się z „raszystami”, a później pójdziemy zrobić porządek w Kijowie – mówi wielu wojskowych walczących na froncie.
– Mieszkam teraz blisko stolicy, ale jestem z Bachmutu. Mam tu ciepłe miejsce, jedzenie, ubrania. Wszystko dostajemy od polskich wolontariuszy. Też wolontariusze wywieźli mnie z miasta podczas ciężkich walk, a naprawdę było tam strasznie. Ten, kto nie był, to nie uwierzy – opowiada Tatiana, która schronienie znalazła w jednym z wybudowanych przez polski rząd miasteczek kontenerowych.
– Czyżby wojna w Ukrainie się skończyła? Zdaniem władzy pomoc humanitarna jest już niepotrzebna? Nowe prawo to tragedia dla wielu organizacji, dla wolontariuszy, którzy wozili do Ukrainy pomoc i wiele bardzo potrzebnych rzeczy, jak jedzenie dla cywili, ubrania do piwnic. Wielu z nich nie da rady przyjechać do Ukrainy z jakimkolwiek wsparciem – mówi Anna Yabluchanska z United Help Ukraine, jednej z największych amerykańskich fundacji, jaka pomaga Ukrainie od początku inwazji z lutego 2022.
– Ja na pewno więcej nie pojadę na Ukrainę – zarzeka się Krzysztof z Wrocławia, który na początku wojny sam ewakuował kilkaset ludzi do Polski. Później, kiedy potrzeby się zmieniły, niemal co tydzień, w wolny weekend ładował busa, tym co udało mu się zebrać i jechał na wschód z pomocą dla dzieci, wojskowych czy chorych. – To dla mnie niewyobrażalne, żeby prosić się o to, żeby komuś pomóc. Nie na tym to polega. Dla mnie to koniec – mówi wolontariusz. O co chodzi i skąd to oburzenie?
Od 1 grudnia 2023 r. zaczynają w Ukrainie obowiązywać nowe wytyczne dotyczące przewozu pomocy humanitarnej przez granicę. Dokładniej rzecz ujmując, przestaje obowiązywać uproszczona procedura, która została wprowadzona w lutym 2022 r., aby ułatwić dostarczanie wsparcia. O tych zmianach słychać było już w ubiegłym roku, a pogłoski mówiły, że zabiega o to szczególnie para prezydencka, w której rękach jest duża Fundacja United24. Dziś mówi się też o silnym lobby gigantów humanitarnego rynku takich jak Czerwony Krzyż czy Lekarze Bez Granic. W ubiegłym roku byłby to jednak zbyt drastyczny ruch, dlatego zmiany zdecydowano się wprowadzić teraz. – Międzynarodowego Czerwonego Krzyża na froncie nie widziałem. Widziałem ich za to w najdroższym hotelu w Kijowie. Mówili, że na wschód nie pojadą, bo nie ma tam miejsca, aby dobrze zjeść ani przenocować – opowiada jeden z amerykańskich wolontariuszy, jakiego spotykam w Kramatorsku.
Niemniej, bez względu na to, kto jest pomysłodawcą nowych przepisów oraz ile prawdy jest w plotkach o lobbystach, wolontariusze i organizacje, które będą chciały dalej pomagać Ukrainie, będą musiały oficjalnie rejestrować swoje transporty przez elektroniczny system i uzyskać specjalny numer uprawniający ich do korzystania z uprzywilejowanej ścieżki. Na liście będzie trzeba opisać dokładnie rodzaj przewożonych towarów, bo nie wszystko, co do tej pory trafiało do Ukrainy, będzie podlegało prawu o pomocy humanitarnej. I to budzi spore obawy wolontariuszy, bo np. będzie można przez granicę przewozić generatory prądotwórcze na benzynę czy olej napędowy, ale już specjalne akumulatory, których potrzebuje np. armia, nie znajdują się w spisie. Auta będą dokładniej sprawdzane i zawracane, jeśli coś nie będzie się zgadzało. Żywność po terminie, z bliskim terminem zużycia, czy stare ubrania nie będą już mogły wjechać do Ukrainy. Także przewóz leków będzie podlegał większej kontroli. To jak zauważa Rafał Roszkiewicz z Pogoni Ruskiej, wcale nie jest najgorsza zmiana.
– Dużym problemem było i jest wożenie badziewia. 80 proc. darów to często płyny do dezynfekcji i maseczki antycovidowe. Nikt nie chce ich brać w Ukrainie. A poszło już tego setki milionów ton. Nikt tego nie chce, ale ładnie wygląda na zdjęciach, bo dużo zajmuje. Ukraińskie fundacje chętnie to biorą, to wypełnia im cały samochód, mogą napisać, że przywieźli pomoc humanitarną i dzięki temu będą mogli dalej wjeżdżać do strefy Schengen. Nie wiem, gdzie to trafia, ale pewnie na śmietnik, bo nie znam żadnego szpitala w Ukrainie, który by to chciał.
Oprócz tego typu zmian wolontariuszom zapewne potrzebny będzie księgowy czy prawnik, który owe nowe dokumenty na granicę przygotuje. Dodatkowo, wsparcia w Ukrainie nie będzie mógł przyjąć każdy. Powstanie rejestr organizacji czy jednostek wojskowych, które będą uprawnione do otrzymywania pomocy humanitarnej. Tutaj też pojawia się wiele pytań, bo może to znacznie ograniczyć możliwości działania. – Pogłoski mówią, że wśród kilku fundacji ma znaleźć się prezydencki United24, Fundacja Prytuly, także pośrednio związana z rządem i Siłami Zbrojnymi Ukrainy oraz kilka innych – twierdzi Julia, jedna z wolontariuszek z Połtawy. Potwierdzenia tych obaw jednak na razie brak. – Trzeba poczekać do grudnia i wtedy dopiero zobaczymy, co będziemy mogli robić dalej, a czego nie – dodaje ukraińska wolontariuszka, którą spotykam w Kijowie.
– Moim zdaniem to dobre zmiany – twierdzi z kolei Sasza, żołnierz 8. Pułku Sił Specjalnych Ukrainy. – Nareszcie znikną ci wszyscy przekręciarze, oszuści i złodzieje, jacy na „humanitarce” postanowili się dorobić i więcej pomocy będzie trafiało bezpośrednio tam, gdzie powinno, czyli na przykład do nas. My nigdy nie mieliśmy problemu z dokumentami. Czasem trzeba było na nie trochę poczekać, ale pieczątka jest, podpis jest i dyskusji nie ma.
Nie wszyscy są jednak takiego zdania. – Jeśli trzeba będzie udokumentować otrzymaną pomoc, to taki Misza, Sasza czy Wołodia nie dostaną absolutnie nic, bo nie mają pieczątki. Pieczątki są tylko w sztabach, więc całą pomoc będzie można zostawiać tylko u dowódcy. A wiemy dobrze, że najwięcej korupcji jest właśnie w sztabach. Jeden dla mnie, jeden dla syna, trzy dla kolegów i dla zwykłych żołnierzy, takich jak ja, zostanie kasza i ziemniaki – mówi z kolei jeden z żołnierzy spod Bachmutu.
Również i na to jest odpowiedź w nowej ustawie. Jednostka lub organizacja, która pomoc zza granicy otrzyma, będzie musiała się z niej rozliczyć i w ciągu 30 dni złożyć raport z tego, jak ją wykorzystała i gdzie konkretnie ona trafiła. To ma przede wszystkim zapobiec takim historiom, jak na przykład gnijące tony jedzenia w Kijowie, szeroko opisywane na początku tego roku w ukraińskiej prasie. W prywatnych magazynach jednej z firm odnaleziono setki ton pomocy humanitarnej m.in. z Polski, Japonii, Wielkiej Brytanii czy Azerbejdżanu, jaka dotarła do Ukrainy wiosną 2022 r. i nigdy nie została rozdysponowana. Ochroniarze z owego magazynu, którzy poinformowali o tym policję, opisywali, że po poprzebieranych paczkach z żywnością biegały szczury. Gniły kamizelki kuloodporne, kombinezony saperskie, medycyna, nosze, chemia gospodarcza, środki higieniczne. W sumie towar, który zmieściłby się w około 25 ciężarówkach.
Dzięki nowej ustawie ma nie powtórzyć się już więcej taka historia, jak z niesławnym transportem apteczek wojskowych tzw. IFAK od amerykańskiej organizacji United Ukrainian American Relief Committee. W lipcu tego roku na jaw wyszła afera, w którą pośrednio może być zamieszana Lwowska Administracja Wojskowa. We Lwowie zaginął bowiem towar o wartości ponad miliona dol., zebrany przez amerykańskich wolontariuszy i przesłany na ich koszt do Ukrainy. W sprawie toczy się obecnie śledztwo, ale zaginionych 10 tysięcy apteczek do tej pory nie odnaleziono. – Czy rozumiecie, czym jest prawie 10 tysięcy IFAK-ów? To tysiące uratowanych ludzi. Nie można tego tak po prostu zgubić – mówi Nestor Zaricznyj z United Ukrainian American Relief Committee, cytowany przez lwowskie media.
– Wie pan, jakie miasto jest najbardziej skorumpowane w Ukrainie? – pyta mnie znajomy oficer z Kijowa. Strzelam, że Winnica, Mikołajów, Kramatorsk albo Charków, bo wiem, że tam też dochodziło do wielu dziwnych incydentów związanych z pomocą humanitarną. – Nie. To Lwów. Bo tam trafiało wszystko na początku wojny i chaos był tak ogromny, że najłatwiej było to ukryć. Najwięcej na tym skorzystały władze. O tamtejszym merze mówi się nawet „Andrij 10 proc. Sadowy” – komentuje mój rozmówca, któremu muszę uwierzyć na słowo, bo żadnych dowodów na to nie mam. – Po wojnie zrobimy z tym porządek. Korupcja to coś, co niszczy nasz kraj od środka i skończymy z tym na pewno – dodaje.
Targi we Lwowie oraz małe sklepiki, od dawna pełne były towarów jawnie pochodzących z pomocy humanitarnej. Na początku wojny można było na nich kupić hełmy, kamizelki kuloodporne, buty wojskowe, mundury i wszystko, czego dusza zapragnie. Jednak skuteczne działania SBU proceder w pewnej mierze zatrzymały, ale nie do końca, co potwierdzają obserwacje Pogoni Ruskiej. – Serdecznie polecam targ rybny we Lwowie. Jest tam sekcja nabiału i możecie kupić jogurciki, jakie chcecie. Malinowy z logo Polskiej Akcji Humanitarnej? Truskawkowy z naklejką Caritasu? Do wyboru do koloru, a i cena przystępna. W przydrożnej knajpie pod Równem do kawy dostałem mleczko z Biedronki. To mleczko nie jest sprzedawane nigdzie poza Polską, więc na 100 proc. trafiło tam jako pomoc humanitarna i zostało sprzedane dalej. Mój kumpel znalazł w sklepie produkty żywnościowe, na których przyklejone było logo jego organizacji, które dzień wcześniej przekazał jakiejś ukraińskiej fundacji – czytamy we wpisie w mediach społecznościowych.
Ja z kolei pamiętam, że pomocą humanitarną handlowano też w Bachmucie, ale z zupełnie innych powodów. W przeciwieństwie do Lwowa, tam trwała prawdziwa wojna. Z czołgami, samolotami i bombami. Dlatego, jeśli ktoś dostał kilka par skarpet, a miał ich za dużo, to sprzedawał je lub wymieniał na konserwy. Jeszcze w styczniu 2023 r., na prowizorycznym targowisku można było znaleźć herbaty, słodycze i jedzenie z całego świata. Okoliczne żuliki za torbę pełną puszek z wyżywieniem rąbali starszym ludziom drzewo na opał lub nosili zakupy i tak jakoś się życie na froncie kręciło.
Natomiast względnie bezpieczny Lwów, z funkcjonującymi w najlepsze knajpkami, otwartymi galeriami handlowymi, ulicznymi grajkami, przez długi czas, podobnie jak Tarnopol, czy wspomniane Równe albo Łuck i inne miasta w zachodniej Ukrainie, były oblegane przez wolontariuszy z całego świata. Wielu po prostu bało się jechać dalej, a chciało pomóc za wszelką cenę. Innym zależało tylko na kolorowej fotografii dla sponsorów. Dziś też niektóre organizacje wybierają zrzucenie towaru we Lwowie, zaoszczędzenie na paliwie i logistyce, a zdjęcia z magazynu w stylu: „gdzieś w Ukrainie” i tak wyglądają wystarczająco seksi, żeby znaleźć się na Instagramie z pięknym opisem.
Niestety, sporo sprzętu przez to nie trafiało i nie trafia tam, gdzie naprawdę jest potrzebne. – Na początku wojny, kiedy wracałem z Polski do kraju, żeby walczyć za ojczyznę – mówi Sasza z sił specjalnych – widziałem tych „terminatorów” na punktach kontrolnych. Nowe buty, pełny rynsztunek, okulary balistyczne, kamizelki kuloodporne najwyższej klasy, hełmy, jak na walkę z samym Putinem. Pytałem, czy mogliby trochę oddać nam, bo jedziemy na front, a tam chłopaki biegają w adidasach. Niestety gnoje zawsze odmawiali.
Do Lwowa trafiało więc mnóstwo pomocy, którą można było dobrze pokazać w telewizji. Tak jak na przykład 10 karetek do ewakuacji rannych z pola boju, które pomagała dostarczać m.in. polityczka PiS Beata Kempa razem z lekarzem Pawłem Wróblewskim. Materiały na ten temat szumnie pokazywała Telewizja Polska nawet w „Wiadomościach”. Można było usłyszeć radosne słowa Wróblewskiego, który cieszył się, że oto dziesięć superwyposażonych karetek do ewakuacji z frontu „śmiga już sobie po Lwowie”. Do Lwowa generator prądotwórczy, na fali popularności wiózł także prezydent Wrocławia Jacek Sutryk, ale sam polityk ostatecznie na miejsce nie dojechał. Był tam też Paweł Kukiz i wiele innych osób z pierwszych stron gazet, kiedy pomoc Ukrainie była jeszcze trendy i mogła podnosić słupki poparcia.
Tymczasem w oblężonym Bachmucie moja rozmowa z medykami z tamtejszego szpitala polowego wygląda tak. – Nie masz może skąd wziąć respiratora albo noszy takich do karetki? Dostaliśmy te dwie, stare maszyny. Jeszcze jeżdżą, tylko nie ma w nich żadnego wyposażenia, więc w sumie to stoją, a przydałyby się bardzo. W Kramatorsku na parkingu jest ze dwadzieścia takich samych. Część się do niczego nie nadaje, bo to szroty przywiezione tu nie wiem po co, a część nie ma żadnego wyposażenia, więc nie mamy jak z nich korzystać – prosi mnie Dima, jeden z tutejszych lekarzy, odpalając papierosa. W pobliżu ciągle coś wybucha. Szpital w Bachmucie przetrwał niemal do końca walk o miasto. Niejednokrotnie bombardowany, ale ratował ludzi przez wiele miesięcy. Nosze i respiratory do karetek ostatecznie dowieźliśmy lekarzom z Fundacją UA Future kilka tygodni później. We Lwowie zapewniali nas, że nie ma sensu jechać tak daleko, bo na miejscu wszystko jest.
– Mimo wszystko. Mimo całej tej korupcji, o której jest tak głośno i która stała się ostatnio tak bardzo medialna, ja wierzę w Ukrainę – mówi dyrektor jednej z największych międzynarodowych fundacji, działających od początku konfliktu z 2022 r., ale prosi o zachowanie anonimowości. – Pracowałem w Ugandzie, w Tajlandii, w Ameryce Południowej i w wielu innych krajach na świecie, gdzie istnieje korupcja i porównując to, co dzieje się w Ukrainie, powiem szczerze, że tu problem i tak jest dużo mniejszy. Ogromna różnica, jaką dostrzegam i co daje mi wiarę w ten kraj i motywację do dalszego działania to to, że o korupcji w Ukrainie się mówi i chce się coś z nią zrobić. Ludzie ją potępiają, żołnierze na froncie wiedzą, że to jest problem i nie milczą. W bardzo skorumpowanych rejonach świata nigdy nie usłyszelibyśmy o łapówkach ani nie przeczytali o nich w prasie. To bardzo trudne zadanie dla prezydenta Zełenskiego, ale też ogromna szansa dla kraju. Wbrew pozorom, dzięki stanowi wojennemu władza ma ogromne możliwości walki z korupcją. Gdyby kraj funkcjonował w normalnej rzeczywistości, to można by kogoś było jedynie wyrzucić ze stanowiska, dlatego że kradnie. Nie byłoby to łatwe, bo niejednokrotnie taki człowiek ma duże wpływy. Teraz prezydent może użyć argumentu, że taka osoba szkodzi ojczyźnie pogrążonej w wojnie, przez co uznać go można nawet za kolaboranta. Między innymi dlatego myślę, że będzie dobrze.